poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Targowe szaleństwo

Niecałe dwie godziny jazdy samochodem od Bangkoku dzielą nas od tego, by przenieść się do zupełnie innej rzeczywistości. Z czym nam się kojarzy targ? Z placem, gdzie wystawcy przyjeżdżają, by sprzedać świeże owoce, warzywa, a także ubrania i inne produkty. To jest targ w wydaniu europejskim. W Tajlandii targi zachwyciły mnie swoją odmiennością.


Po pierwsze: Damnoen Saduak, Floating Market, czyli Pływający Targ

Niegdyś, kanały znajdujące się w stolicy Tajlandii i okolicach wykorzystywane były przede wszystkim jako miejsce handlu.  To właśnie tam ludzie kierowali się po to, by nabyć potrzebne produkty. Obecnie wiele pływających targów to tylko atrakcja turystyczna przyciągająca obcokrajowców z całego świata. W Damnoen Saduak możemy podziwiać jeden z nielicznie zachowanych targów na wodzie, który nadal żyje swoim życiem.

Dosyć wąski kanał, po obu stronach stoiska z produktami, a na wodzie masa drewnianych łódek, sprzedawcy w wielkich, słomianych kapeluszach i ogromny gwar – to są główne skojarzenia z wizyty w tym miejscu. Oferowane tam owoce to raj dla oczu i nosa, gdyż ich kolory i zapachy naprawdę pobudzają zmysły.

Warto zwrócić uwagę na to, że ceny na lądzie są niższe niż na łódkach, a poza tym zawsze trzeba się targować, gdyż ceny dla turystów są mocno zawyżane. To, co nie podobało mi się w Damnoen Saudak to łódki spalinowe, które były głośne i mocno zanieczyszczały wodę i powietrze. Myślę, że o wiele przyjemniej pływałoby się tam pośród samych drewnianych łódek :)









Po drugie: Samut Songhkram, stacja kolejowa Mae Khlong i targ na torach

Ten targ to ewenement na skalę światową. Wyobraźcie sobie spacer po torach, gdzie na długości 200 metrów  po obu stronach stoją stragany. Kilka razy dziennie przejeżdża tędy pociąg, co powoduje lekkie zamieszanie. Tajowie uwijają się jak mrówki składając wielkie parasole osłaniające to miejsce, przesuwają produkty. Pociąg przejeżdża i natychmiastowo wszystko wraca do normy. Targ naprawdę robi wrażenie i każdy turysta powinien go zobaczyć.










Dodatkowo zamieszczam link do filmiku na youtube: 


Po trzecie: Pak Klong Talad, czyli  targ kwiatowy w Bangkoku

Będąc tam, miałam wrażenie, że jestem w ogromnej kwiaciarni na świeżym powietrzu. Ilość kwiatów, pięknych ozdób (Tajowie wierzą, że dzięki nim pozbywają się złych duchów) i kolorów jest trudna do opisania. Cudowne miejsce, gdzie warto kupić kwiaty, które są naprawdę tanie (za 50 róż zapłacimy około 6 zł)









środa, 7 sierpnia 2013

Chiny w Tajlandii?


Pisać o China Town będąc w Tajlandii? To trochę nietypowe, ale z pewnością każdy turysta w Bangkoku powinien odwiedzić to miejsce.






Porywam się na głęboką wodę próbując je opisać, bo chyba żadne słowa nie przedstawią tego jak tam naprawdę jest. Dla mnie było to pierwsze zetknięcie się z Bangkokiem po przylocie, dlatego nie mogłam powstrzymać moich zmysłów od napawania się wszystkim, co dookoła.



Mieszanka nietypowych zapachów i smaków, ludzie na ulicy, pełno straganów z jedzeniem, restauracje, gdzie można zjeść rekiny, chodniki, a właściwie ich brak, muzyka, światła, gwar.
Tajlandia to raj dla miłośników owoców.



Sama do nich należę, więc mogę zapewnić, że to właśnie tutaj kiedykolwiek jadłam najlepsze ananasy. Soczyste, słodkie, są o wiele mniejsze niż te, które możemy kupić w Polsce. Co ważne, nie szczypią w język :). Warto spróbować również zmrożonego soku z granatów, który niesamowicie orzeźwia.



 Magnostany ( pychoootka!), rambutany (czerwone owłosione kulki z białym środkiem o konsystencji galaretki), dragon fruit o pięknej różowej skórce czy mango to przysmaki, które trzeba spróbować! Co więcej, sporo stoisk było zapełnionych durianami, które śmierdzą starą skarpetą. Nie próbowałam ich po tym, jak znajomy mówił, że po ich zjedzeniu, odbijało mu się tydzień tymi śmierdzielami . Polecam za to naleśniki robione na ulicy, bo są one polewane słodkim, waniliowym mleczkiem, które przypomina smakiem mleko w tubkach. Pyszności!
 Będąc w China Town, stwierdziłam, że Tajowie to osoby, które potrafią poradzić sobie ze wszystkim. Małe dziecko? Dla nich to nie problem. Mama robi na ulicy naleśniki, a maluch siedzi grzecznie na leżaku.


Wczoraj widziałam jak inna matka na ulicy myła włosy maleństwu używając do tego miski i wody z węża. Dla Europejczyka byłoby to nie do pomyślenia, bo przecież bakterie i zarazki, a dla Tajów to codzienność. To, co może zaskakiwać to sposób w jaki myte są naczynia na ulicy, czyli trzy miski z wodą, płynem i naczynia się pluskają…


Poza tym, trzeba jeszcze wziąć pod uwagę zanieczyszczenia z ulicy i szczury, które tam widzieliśmy... Niektórym mogłoby się zrobić niedobrze. Wszyscy zapewniali nas jednak, że trzeba próbować jedzenia na ulicy i nie można obawiać się ewentualnych zatruć. Odpukać, do teraz jeszcze nikt z naszej rodziny nie zmagał się z problemami żołądkowymi.

Jeśli musiałabym wybrać jedno słowo, by opisać China Town, byłoby to: szaleństwo. Kolory, klimat i mix smakowo-zapachowy nie pozwalają zapomnieć o tym miejscu.







sobota, 3 sierpnia 2013

Witaj Azjo!

31.07.2013 


5:00 pobudka!

Już o świcie zaczął się dzień, na który tak długo czekałam. Dopakowywanie walizek, wszystkie poranne czynności, lekkie śniadanie, pożegnanie z bliskimi i początek przygody. To już? Teraz? Ciągle nie wierzyłam. Każda podróż jest dla mnie wielkim przeżyciem, ale ta była szczególna przez jej egzotykę. Choć w wielu miejscach już byłam, ciągle marzyłam o wyjeździe dalej, gdzie mogłabym się zetknąć z inną kulturą, zwyczajami, tradycjami. START!

6:00

Taxi na dworzec. Jeszcze wtedy nie zdawałam sobie sprawy jak polskie ulice będą się różnić od tajskich. Nie mówię tu o stanie dróg, lecz o korkach.

6:20-14:00

Pierwsza podróż pociągiem tego dnia. Z Rawicza do Poznania jechaliśmy wyjątkowo długo. W przedziale spotkaliśmy miłego pana, wiek na oko 65 lat. Co było w tym niesamowitego? Okazało się, że właśnie jedzie na miesięczny (!) spływ kajakowy. Tylko podziwiać J.

Chwila w Poznaniu i już wsiadam do pociągu EuroCity relacji Berlin-Warszawa. Droga mija szybko, a ja próbuję odespać krótką noc, wiedząc, że ta kolejna będzie również zarwana.

W Warszawie bywam raz na ruski rok, ale Centralny kojarzy mi się zawsze z długaśnymi kolejkami do kas. Tak było i tym razem. Czasu mało, a bilet na Okęcie trzeba kupić. W poprzednim poście pisałam o połączeniu kolejowym z dworca na lotnisko. Sprawdzone! Nie dość,  że studenci płacą niecałe 3 zł za bilet to jeszcze kolej jedzie szybko (niecałe 25 min) i nie tracimy czasu na stanie w korkach!

Około 14:00

Na Okęciu byłam dotychczas dwa razy, mając tam przesiadki podczas podróży do i  z Serbii. Od tego czasu lotnisko sporo się zmieniło, ale ciągle wywiera niezłe wrażenie. Miła niespodzianka trafiła nam się na początku, kiedy zaproszono nas do odprawy na stoisku klasy Business. Był nawet czerwony dywan : )


LOT nr 1
Relacja Warsaw – Doha, Qatar



Bilety na samolot kupiliśmy pół roku wcześniej i zastanawialiśmy się czy na pokładzie będzie pełne obłożenie. Ku naszemu zdziwieniu tak właśnie było.
Przyzwyczajona ostatnio do lotów tanimi liniami lotniczymi, podczas tego lotu czułam się początkowo dziwnie. Nie było wszędobylskich reklam, zdrapek i innych kalendarzy z Ryanaira, a za to milutki kocyk i poduszeczka do spania. Godziny mijały szybko, bo zafascynował mnie indywidualny system rozrywki.
 Masa muzyki z całego świata, filmów w różnych wersjach językowych, seriali, gier. Naprawdę nie było czasu na nudę. Co ciekawe, arabska Fanta smakuje inaczej, a posiłek na pokładzie był wyjątkowo smaczny.



Znaki przy toalecie w Doha
Dotarliśmy! Było krótko przed północą, a temperatura wynosiła 40 stopni!!! Pomimo zmęczenia musieliśmy się skupić, by wysiąść w dobrej strefie (żółtej, czyli transfer na kolejny lot). Przejażdżka autobusem z płyty lotniska do terminala trwała naprawdę długo, co znaczyłoby tylko jedno: lotnisko sporych rozmiarów. Wewnątrz zaskoczyła mnie ilość ludzi. Wszędzie ludzie,wszędzie na podłodze, na każdym wolnym m2. Mieszanka kulturowa. Mówiłam już, że lubię obserwować ludzi?
Przesiadka była krótka, bo nie chcieliśmy niepotrzebnie wydłużać czasu podróży, który i tak i tak już był dostatecznie długi.

LOT nr 2
Doha-Bangkok


Doha
Ogrom samolotu zrobił na mnie wielkie wrażenie, bo pierwszy raz leciałam w kombinacji siedzeń  
 3 – 3 – 3. Mieliśmy niestety godzinkę opóźnienia, ale na szczęście udało się nadrobić chwilę w czasie lotu. Swoją drogą, chciałabym być dzieckiem latającym Qatar Airways ;). Wszystkie maluchy dostawały naprawdę cudowne zabawki, pluszaki SpongeBob’y i różne takie. Wiedziałam, że czeka nas 7 godzin podróży, ale początkowo znowu oddałam się systemowi rozrywki, który był jeszcze bardziej rozbudowany niż podczas poprzedniego lotu. Z tego samolotu mieliśmy również okazję napisać maila lub wysłać sms’a. Technika idzie do przodu… Mnie zadowolił zestaw gadżetów od linii lotniczych, czyli paczka ze szczoteczką, stoperami, skarpetkami, opaską na oczy, itp. itd. Zmęczenie dawało o sobie znać, padłam. Co chwilę ktoś jednak mnie budził, bo tutaj posiłek, tutaj napoje…Udało jednak się trochę przespać, chociaż czułam ciężkie powieki.



BANGKOK!


Naklejka w taksówce :)
Po siedmiu godzinach docieramy do naszego celu. Ze względu na zmianę czasu, jest wtedy południe. Zmęczeni, ale szczęśliwi, że podróż przebiegła bez żadnych komplikacji, szukamy taxi. W Tajlandii trzeba bardzo uważać na taksówkarzy, którzy odmawiają włączenia taksometra. Umawiając się na daną kwotę, zdarzają się wypadki, że później kierowca nie chce wypuścić klientów pod groźbami. Pierwszy kierowca, do którego podeszliśmy zażądał od nas 700 batów, co na złotówki wynosi 70 zł. Wielce wygórowana cena. Kolejny wziął nas za 400 batów, co za podróż do centrum miasta, ponad 40 km nie jest dużą kwotą (choć normalną na tutejsze warunki). Trzeba się targować, ale też uważać na naciągaczy, którzy twierdzą, że każdy biały człowiek = pieniądze. Taksówki w Bangkoku są żarówiastych kolorów ( omarańczowe, żółte, różowe) i jest ich naprawdę dużo. Są one relatywnie tanie, ale czasami lepiej skorzystać z tuk-tuków lub szybkiej kolejki, która łatwiej radzi sobie w korkach.
Nasz taksówkarz był przemiłym panem, z którym rozumieliśmy się prawie bez słów. Znał pojedyncze słówka z angielskiego, ale to nie przeszkodziło mu w tym, by z nami się porozumieć. W takich momentach uśmiech, mimika i gestykulacja wystarczy. Po niektórych ludziach od razu widać, że są dobrzy i on właśnie do nich należał. Jak się dowiedział, że jesteśmy z Polski, zaczął mówić coś, co mnie rozbawiło (z akcentem na land):
Po – LAND
Thai – LAND
W hotelu od razu zauważyłam, że czasami Tajów jest trudno zrozumieć po angielsku ze względu na ich akcent. Bardzo wydłużają ostatnie sylaby i mówią jakby śpiewali.

Na miejscu trafił nam się apartament na 23 piętrze z cudnym widokiem na panoramę miasta. Wszystkie pomieszczenia są przeszklone, więc kładąc się spać mam wrażenie, że jestem na Manhattanie;).

Zdążyliśmy zaliczyć jeszcze obiad w azjatyckim barze i udaliśmy się do China Town.

Podsumowując, aby dotrzeć do centrum Bangkoku spędziliśmy ponad dobę w podróży, jechaliśmy dwa razy taxi, dwa razy wznieśliśmy się w powietrze, raz jechaliśmy autobusem i trzema różnymi pociągami. Na szczęście nie odczuliśmy jet lag’u  i mieliśmy jeszcze siłę zwiedzić China Town tego samego dnia, ale to już inna historia...