poniedziałek, 26 maja 2014

W górach jest wszystko, co kocham...

Kluczowe przygotowania


Z wczesnego pójścia spać wyszły nici, bo musiałam jeszcze dokładnie i rozsądnie spakować plecak, co wcale nie jest łatwą sprawą. W trudnych warunkach pogodowych trzeba mieć najważniejsze rzeczy pod ręką po to, by później nie przewracać wszystkiego do góry nogami.
Ekscytację dało się wyczuć już od rana. Pobudka o  świcie, pożywne śniadanie i rozgrzewka w postaci marszu na dworzec kolejowy. Mieliśmy nadzieję na okno pogodowe, ale niestety prognozy mówiły co innego. Przez to też nie udało się zorganizować lotu helikopterem na samą górę, co było wcześniej w planach. Żałowałam, trochę się złościłam, ale wiedziałam, że nikt nie jest winien, nikt nie może wpłynąć na to, co za oknem. Plany generalnie nam się zmieniły. Z dwóch nocy na lodowcu zrobiła się jedna i nie w namiotach, a w schronisku. Nie mogliśmy narażać się na problemy i ciężkie warunki związane z pogodą. Mimo wszystko humory dopisywały, bo co by się nie działo i tak czekała na nas wielka przygoda. Na dworcu dołączył do nas jeszcze jeden przewodnik górski, kamerzysta i fotograf. Ruszyliśmy kolejką w stronę Kleine Scheidegg, gdzie musieliśmy się przesiąść na pociąg do Jungfraujoch. Szwajcarzy zawsze zaskakują mnie swoim zorganizowaniem, a i tym razem nie zawiedli. Przypominali trochę policjantów kierujących ruchem, bo za każdym razem wskazywali wagon, do którego możemy wsiąść i miejsce, w którym możemy zostawić plecaki, liny i wszystkie sprzęty potrzebne w górach.




Azjaci w japonkach na 3500 m n.p.m.


Co najśmieszniejsze, Azjaci opanowali Szwajcarię…są wszędzie! Bezmyślnie robiąc zdjęcia wszystkiemu dookoła. Czy to ubikacja, czy to pociąg, czy góra…wszystko jedno! Nawet my mogliśmy poczuć się jak celebryci, bo na widok ludzi ze sprzętem górskim prosili nas o wspólne pozowanie do fotek. Nic dziwnego skoro niektórzy z nich wybierali się na 3500 m n.p.m. w szpilkach lub japonkach. Wyglądało to co najmniej śmiesznie, ale jak kto woli : ). Warto zaznaczyć, że kolej, którą jechaliśmy, jest najwyżej położona  w Europie. Po drodze, mogliśmy obserwować szczyty gór Eiger i Mönch, co zdecydowanie zapierało dech w piersiach. Z ciekawostek, cena za przejazd pociągiem za osobę w dwie strony wynosi prawie 600 zł! Istne szaleństwo!!
Top of Europe to nie tylko baza wyjściowa w góry, ale przede wszystkim raj dla Azjatów : ). Punkt widokowy, restauracja, pamiątki, muzeum, czego dusza zapragnie…

Trudy aklimatyzacji, strzępy z butów i TIP-TOP


Od początku można było wyczuć zmiany, próbowaliśmy się zaaklimatyzować, ale na to potrzebny jest czas, którego my nie mieliśmy. Trzeba było sobie radzić, bo organizm na takich wysokościach zupełnie inaczej reaguje. Wcześniej już miałam okazję spać w takich warunkach, więc wiedziałam czego się spodziewać. Ku naszemu szczęściu, pogoda dopisywała, słońce, błękit nieba…Żyć nie umierać! O tym właśnie marzyłam, takie góry kocham… Bez okularów nie dało się wytrzymać ani sekundy, bo wypalało oczy.
Przed wyjściem na śnieg poczułam, że coś dziwnego dzieje się z moimi nowymi butami… Szybkie zerknięcie w dół i...nie wiedziałam czy śmiać się czy płakać. Buty w całości popękały, a podeszwa odpadała. Jednym słowem: koniec wyprawy. Szybka reakcja przewodników górskich dała nadzieję na wyjście w góry. Czy wspominałam już, że oni zawsze są przygotowani?: ) Stopa w worek żeby nie przemokła i specjalne plastikowe zawiasy, które miały trzymać podeszwę w ryzach. Co gorsze…w drugim bucie to samo. Byłam zła, cholernie zła. Łzy zaczęły napływać do oczu. Wyobraźcie sobie: dookoła góry, masz zaraz wyruszać, a tu się okazuje, że buty się rozleciały. Była tam jedna budka. Jedna jedyna budka. Co się okazało? Szwajcarzy przynieśli mi z niej buty, w których mogłam dalej maszerować…  Nie wiem czy to szczęście czy ich przygotowanie, ale mam wrażenie, że wszystko mają zawsze zrobione na tip-top i są gotowi na każdą sytuację.


Wędrówkowa radość 


Założyliśmy rakiety i mogliśmy gnać do przodu. Trochę pod górkę, trochę z górki. Nie było najgorzej, choć mniejsza ilość tlenu dawała nam się we znaki. Organizm reagował jakby z opóźnieniem. Trzeba było wspomagać się przegryzkami, które dawały więcej energii. Muszę również wspomnieć o tym, że kluczowe jest nawadnianie organizmu dzień przed wyjściem w góry i podczas samej wędrówki. Pić, pić i jeszcze raz pić! Dwie godziny marszu pozwoliły dotrzeć nam w okolice schroniska, w którym mieliśmy spędzić noc. Tam zrobiliśmy sobie przerwę na lunch. Napawałam się pięknem gór, słoneczkiem, ośnieżonymi szczytami, błękitem nieba. Radość z chwili, tak to się nazywa. Mam wrażenie, że w górach przeżywa się to jeszcze bardziej. Każdy moment cieszy, napawa serce takim ciepłem, którego nie da się opisać.

copyright: Valentin Luthiger

copyright: Valentin Luthiger

copyright: Valentin Luthiger

copyright: Valentin Luthiger

Kiedy to głowa musi być silniejsza niż ciało


Po przerwie na jedzenie czekał na nas większy wysiłek. Niestety koleżanka ze Szwecji musiała zawrócić do hotelu, gdyż lekarze nie pozwolili jej na noc na lodowcu ( piąty miesiąc ciąży), a kolega z Włoch nie dawał rady i został w schronisku. Podzieliliśmy się na dwie grupy i już na linach szliśmy dalej. Pierwsza grupa miała trudniej, bo torowała drogę, co kosztuje niesamowicie dużo wysiłku. Podczas mojej pierwszej przygody na lodowcu, byłam pierwszą osobą za przewodnikiem i szczerze mówiąc nie dawałam rady. Musicie uwierzyć na słowo, że przebijanie się przez metr śniegu nie należy do łatwych rzeczy. Maszerowaliśmy, a pogoda zmieniała się  z każdą chwilą. Z błękitnego nieba już nic nie zostało, wszystko zakryła mgła. Miałam wrażenie, że jesteśmy w zupełnie innej krainie, widoczność ograniczała się do kilku metrów do przodu. W połowie drogi zaczęłam odczuwać brak aklimatyzacji. Nie było łatwo, walczyłam ze sobą jak mogłam. Szybsze bicie serca, niesamowity ból głowy, lekkie zawroty, a maszerować dalej trzeba… Byliśmy na linach, więc postój jednej osoby oznacza przymusowy odpoczynek dla wszystkich. W górach ważny jest team i współpraca, a nasz zespół idealnie współgrał. Odnaleźliśmy wspólne tempo i dotarliśmy do schroniska. Ostatnie podejście też nie należało do łatwych. Ostro w górę, ale wiedziałam, że czeka na mnie odpoczynek, więc łatwiej było się przemęczyć z taką myślą.

copyright: Valentin Luthiger

copyright: Valentin Luthiger

copyright: Valentin Luthiger

W schronisku poczułam się początkowo lepiej. Może to za sprawą batona, który chwilowo naładował akumulatory? Było mi jedynie zimno, co w tamtym momencie mnie dziwiło. Siedziałam w kurtce, ale po jakimś czasie okazało się dlaczego…spalona twarz.
Z biegiem czasu było już tylko gorzej. Choroba wysokogórska dopadła nie tylko mnie. Co więcej, w moim przypadku obyło się bez wymiotowania, co u niektórych było normą. Fakt, że nie byłam w stanie niczego zjeść, ogromnie mnie zdziwił. To się u mnie nigdy nie zdarza, a wtedy czułam się jakby ktoś wstawił mi do głowy młot pneumatyczny, który rozsadzał mi wszystko od środka.

copyright: Valentin Luthiger

copyright: Valentin Luthiger  / tutaj toczę walkę z głową...

O 19 byłam już w łóżku. Noc na 3700 m n.p.m. bardzo niespokojna. Wieloosobowe pokoje wyjaśniają wiele, co chwilę ktoś się kręcił. Dokuczała mi głowa, spalona twarz i usta. Miałam wrażenie, że cały świat działa przeciwko mnie, ale dzielnie walczyłam. Kilka razy w nocy trzeba było wyjść na dwór ( - 10), bo tam znajdowała się toaleta. Lubimy takie extremy, prawda? :) Co ciekawe, przewodnik zostawił we wspólnej sali tabletki (Aspiryna, w górach można brać również profilaktycznie!) i wodę, gdyby ktoś ich w nocy potrzebował. Rano okazało się, że zapotrzebowanie było wielkie i prawie wszystkie tabletki zniknęły.
Kolejnego dnia pogoda również dopisała. Powoli schodziliśmy w dół, było już o wiele łatwiej, a i organizm reagował tak jak reagować powinien. Po drodze mieliśmy jeszcze szkolenie lawinowe, które okazało się bardzo przydatne na przyszłość, szczególnie w obliczu lawiny, którą mogliśmy zobaczyć…

copyright: Valentin Luthiger

copyright: Valentin Luthiger


Moc gór 


To jest paradoks, bo z jednej strony góry zabierają dużo energii, a z drugiej dostarczają tyle siły i mocy, że na nizinach łatwiej jest działać. W górach inaczej wszystko się odbiera, pojmuje, są inne priorytety. Za to właśnie je kocham. Za to, że pozwalają mi więcej zauważać na nizinach i pozwalają  sprawdzać siebie w tak trudnych warunkach. W górach jest walka z samym sobą i ze swoimi słabościami, ale dzięki temu później stajemy się silniejsi.

copyright: Valentin Luthiger


Na koniec dzielę się jeszcze z Wami niepowtarzalną pamiątką z lodowca : ).







4 komentarze:

  1. The North Face ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. O jak zazdroszczę takiego śniegu! My rezerwując pensjonat w Krynicy Zdroju specjalnie sprawdzaliśmy prognozy pogody, żeby trafić na śnieg. Jak na złość nam się nie udało. Ale na szczęście znaleźliśmy się w takim miejscu, że atrakcji nam nie brakowało. Pensjonat też bardzo ciekawy, w dodatku z wyżywieniem więc wracając z dalekich wędrówek zawsze czekał na nas ciepły posiłek. Góry są naprawdę fascynujące ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Fantastyczna relacja, po zdjęciach od razu widać, że góry są dla Ciebie prawdziwym rajem. Ja także pokochałam góry, miłość do nich zaszczepił we mnie mąż, który jest zaprawionym w boju alpinistą. Nie posiadam jeszcze takiego doświadczenia jak on, dlatego aktualnie wspinamy się jeszcze po niższych górach, muszę nabrać doświadczenia. Bardzo podoba nam się zwłaszcza Wisła. Hotele, w których się zatrzymujemy spełniają wszystkie nasze oczekiwania.

    OdpowiedzUsuń
  4. Wszystko na zdjęciach wygląda przepięknie! Zazdroszczę śniegu! My w tym roku wybieramy się do Krynicy Zdroju. Noclegi mamy już zarezerwowane, teraz trzeba tylko zdecydować się na konkretne szlaki. :)

    OdpowiedzUsuń