Po szalonej nocy w rytmach coco i forró w miejscowym centrum
kultury, przyszedł czas na pożegnanie z Paratami. Ostatnie śniadanie w ogrodzie
z przebiegłymi makakami czekającymi na resztki jedzenia, pożegnanie ze
znajomymi poznanymi w hostelu i obładowana plecakami ruszyłam szybkim krokiem
na dworzec autobusowy. Kolejnym celem było Angra dos Reis oddalone o 96 km.
Miasto położone jest na wzgórzach, które wygląda jak jedna
wielka favela. Nie wywiera dobrego wrażenia, ale z racji swojej lokalizacji,
łatwo się można stamtąd dostać na Ilha Grande.
Mkniemy szybką motorówką, czuję wiatr we włosach, a momentami
z lekkim niepokojem zerkam na chłopaka kierującego łódką. Lubię prędkość, ale
zaczynam się w myślach modlić żebyśmy szczęśliwie dotarli na miejsce. Po 15
minutach jesteśmy już w Abraão, czyli największej miejscowości na wyspie.
Cisza, spokój i upał, który prawie nie pozwala żyć. Szybko odnalazłam
swój hostel, co nie było trudne, bo w Abraão są dosłownie dwie ulice na krzyż.
Wyspa jest w całości chroniona, więc transport lądowy nie
jest na niej możliwy. Jadąc tam myślałam, że nic nie będzie w stanie przebić
Paratów, które naprawdę skradły moje serce. Spokój, bliskość natury i
wyspiarski klimat jednak sprawiły, że Ilha Grande spokojnie mogła walczyć o
koszulkę lidera.
Wyspa oferuje nam wiele możliwości. Dla mnie najważniejsze było dotarcie do plaży Lopes Mendes uznawanej w wielu rankingach za jedną z najpiękniejszych na świecie. Razem z poznanymi Brazylijczykami ruszyliśmy o poranku w stronę upragnionego miejsca. Trasa biegnie przez dżunglę, momentami jest ciężko, a dodatkowo skwar w niczym nie pomaga. Nie pamiętam ile razy przeklnęłam przez kolejne ostre podejście. Łatwo nie było, ale plaża wynagradza nam wszystko.
Po wizycie na Mauritiusie wszystkie plaże porównuję z tymi, które tam zobaczyłam. Ta jednak była wyjątkowa dzięki piaskowi. Był tak delikatny, że aż trudno to opisać.
Dni na Ilha Grande mijały szybko i leniwie. Nie bez powodu
tak bardzo lubię klimat wysp…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz