Chciałam jeszcze zostać na Ilha Grande, wdrapać się na Pico de Papagaio, pochodzić innymi szlakami. Chciałam… Cisza, spokój, bezpieczeństwo – wszystko to miałam na wyspie. Teraz miałam jechać w stronę turystycznego i tłocznego Rio de Janeiro. Trochę się bałam, bo przez ostatnie kilka ostatnich dni nie musiałam mieć oczu wokół głowy, nie musiałam uważać na każdym kroku, a teraz znowu miałam się pchać do miejsca cieszącego się niezbyt dobrą opinią pod względem bezpieczeństwa.
Decyzja była jednak prosta. Być w Brazylii i nie odwiedzić
Rio de Janeiro? Odpada!
Razem z kolegą zza zachodniej granicy ruszyliśmy w stronę
Angra dos Reis skąd już każdy z nas udał się w innym kierunku. Trzy godziny w
autobusie i docieram na największy dworzec autobusowy w Rio. Szok. Tłumy ludzi,
a wielu z nich wygląda tak jakby chciało mnie okraść. Zagubiona Europejka
obładowana plecakami wydawała się pewnie łatwym kąskiem. Jestem trochę nerwowa,
ale nie daję tego po sobie poznać. Szukam autobusu, który ma mnie dowieźć w
okolice Copacabany, gdzie mieści się mój hostel.
Jeszcze w autobusie jeden mężczyzna zdeklarował się, że
powie mi na którym przystanku powinnam wysiąść. Już na ulicy zdecydował się
zaprowadzić mnie pod drzwi hostelu. Wcześniej zdążył wypytać o kraj, wyznanie,
przyjaciół. Przypuszczam, że nie miał nic złego na myśli, przynajmniej nie
wyglądał na takiego, ale skłamałam, że w hostelu czekają na mnie znajomi, z
którymi podróżuję.
W Rio czułam się lepiej niż w Sao Paulo. Możliwe, że
pierwszy szok miałam za sobą i różnice społeczne nie wprawiały mnie już w takie
osłupienie.
Zdążyłam zwiedzić centrum z Free Walking Tours, zrobić
selfie z Chrystusem Odkupicielem, wypić kilka Caipirinhas, zakupić niejedną parę
Havaianasów, pospacerować po Copacabanie i zobaczyć słynne, brazylijskie
pośladki na Ipanemie, zagubić się w uliczkach mojej dzielnicy, odwiedzić bazar,
zjeść w typowym barze dla lokalsów, podziwiać panoramę ( nie bez powodu mówi się, że Bóg stworzył świat w sześć dni, a siódmy zostawił na Rio) i po prostu poczuć klimat miasta. Nie miałam
wystarczająco dużo czasu by zobaczyć wszystko, ale przynajmniej mam wymówkę by
tam jeszcze wrócić. Prawda jest taka, że chmury też troszkę pokrzyżowały plany
i zrezygnowałam z wjazdu na Górę Cukru.
Wychodzę jednak z założenia, że lepiej
usiąść w barze, obserwować ludzi, spacerować i wczuwać się w klimat miejsca niż
bezsensownie zaliczać kolejne atrakcje
turystyczne.
Rio de Janeiro da się lubić!
<a href="http://www.bloglovin.com/blog/13438837/?claim=n5f6879cqn2">Follow my blog with Bloglovin</a>
I gdzie te brazylijskie pośladki ?
OdpowiedzUsuń