31.07.2013
5:00 pobudka!
Już o świcie zaczął się dzień, na który tak długo czekałam.
Dopakowywanie walizek, wszystkie poranne czynności, lekkie śniadanie,
pożegnanie z bliskimi i początek przygody. To już? Teraz? Ciągle nie wierzyłam.
Każda podróż jest dla mnie wielkim przeżyciem, ale ta była szczególna przez jej
egzotykę. Choć w wielu miejscach już byłam, ciągle marzyłam o wyjeździe dalej, gdzie mogłabym się zetknąć z
inną kulturą, zwyczajami, tradycjami. START!
6:00
Taxi na dworzec. Jeszcze wtedy nie zdawałam sobie sprawy jak
polskie ulice będą się różnić od tajskich. Nie mówię tu o stanie dróg, lecz o
korkach.
6:20-14:00
Pierwsza podróż pociągiem tego dnia. Z Rawicza do Poznania
jechaliśmy wyjątkowo długo. W przedziale spotkaliśmy miłego pana, wiek na oko
65 lat. Co było w tym niesamowitego? Okazało się, że właśnie jedzie na
miesięczny (!) spływ kajakowy. Tylko podziwiać J.
Chwila w Poznaniu i już wsiadam do pociągu EuroCity relacji
Berlin-Warszawa. Droga mija szybko, a ja próbuję odespać krótką noc, wiedząc,
że ta kolejna będzie również zarwana.
W Warszawie bywam raz na ruski rok, ale Centralny kojarzy mi
się zawsze z długaśnymi kolejkami do kas. Tak było i tym razem. Czasu mało, a
bilet na Okęcie trzeba kupić. W poprzednim poście pisałam o połączeniu kolejowym
z dworca na lotnisko. Sprawdzone! Nie dość,
że studenci płacą niecałe 3 zł za bilet to jeszcze kolej jedzie szybko (niecałe 25 min) i nie tracimy czasu na stanie w korkach!
Około 14:00
Na Okęciu byłam dotychczas dwa razy, mając tam przesiadki podczas podróży do i z Serbii. Od tego czasu lotnisko sporo się zmieniło, ale ciągle wywiera niezłe wrażenie. Miła niespodzianka
trafiła nam się na początku, kiedy zaproszono nas do odprawy na stoisku klasy
Business. Był nawet czerwony dywan : )
LOT nr 1
Relacja Warsaw – Doha, Qatar
Bilety na samolot kupiliśmy pół roku wcześniej i
zastanawialiśmy się czy na pokładzie będzie pełne obłożenie. Ku naszemu
zdziwieniu tak właśnie było.
Przyzwyczajona ostatnio do lotów tanimi liniami lotniczymi,
podczas tego lotu czułam się początkowo dziwnie. Nie było wszędobylskich
reklam, zdrapek i innych kalendarzy z Ryanaira, a za to milutki kocyk i
poduszeczka do spania. Godziny mijały szybko, bo zafascynował mnie indywidualny system
rozrywki.
Masa muzyki z całego świata, filmów w różnych wersjach
językowych, seriali, gier. Naprawdę nie było czasu na nudę. Co ciekawe, arabska
Fanta smakuje inaczej, a posiłek na
pokładzie był wyjątkowo smaczny.
Znaki przy toalecie w Doha |
Dotarliśmy! Było krótko przed północą, a temperatura
wynosiła 40 stopni!!! Pomimo zmęczenia musieliśmy się skupić, by wysiąść w
dobrej strefie (żółtej, czyli transfer na kolejny lot). Przejażdżka autobusem
z płyty lotniska do terminala trwała naprawdę długo, co znaczyłoby tylko jedno:
lotnisko sporych rozmiarów. Wewnątrz zaskoczyła mnie ilość ludzi. Wszędzie
ludzie,wszędzie na podłodze, na każdym wolnym m2. Mieszanka kulturowa. Mówiłam
już, że lubię obserwować ludzi?
Przesiadka była krótka, bo nie chcieliśmy niepotrzebnie
wydłużać czasu podróży, który i tak i tak już był dostatecznie długi.
LOT nr 2
Doha-Bangkok
Doha |
Ogrom samolotu zrobił na mnie wielkie wrażenie, bo pierwszy
raz leciałam w kombinacji siedzeń
3 – 3 – 3. Mieliśmy niestety godzinkę opóźnienia, ale na szczęście udało
się nadrobić chwilę w czasie lotu. Swoją drogą, chciałabym być dzieckiem
latającym Qatar Airways ;). Wszystkie maluchy dostawały naprawdę cudowne
zabawki, pluszaki SpongeBob’y i różne takie. Wiedziałam, że czeka nas 7 godzin
podróży, ale początkowo znowu oddałam się systemowi rozrywki, który był jeszcze
bardziej rozbudowany niż podczas poprzedniego lotu. Z tego samolotu mieliśmy
również okazję napisać maila lub wysłać sms’a. Technika idzie do przodu… Mnie
zadowolił zestaw gadżetów od linii lotniczych, czyli paczka ze szczoteczką,
stoperami, skarpetkami, opaską na oczy, itp. itd. Zmęczenie dawało o sobie
znać, padłam. Co chwilę ktoś jednak mnie budził, bo tutaj posiłek, tutaj
napoje…Udało jednak się trochę przespać, chociaż czułam ciężkie powieki.
BANGKOK!
Naklejka w taksówce :) |
Po siedmiu godzinach docieramy do naszego celu. Ze względu
na zmianę czasu, jest wtedy południe. Zmęczeni, ale szczęśliwi, że podróż
przebiegła bez żadnych komplikacji, szukamy taxi. W Tajlandii trzeba bardzo
uważać na taksówkarzy, którzy odmawiają włączenia taksometra. Umawiając się na
daną kwotę, zdarzają się wypadki, że później kierowca nie chce wypuścić
klientów pod groźbami. Pierwszy kierowca, do którego podeszliśmy zażądał od nas
700 batów, co na złotówki wynosi 70 zł. Wielce wygórowana cena. Kolejny wziął
nas za 400 batów, co za podróż do centrum miasta, ponad 40 km nie jest dużą
kwotą (choć normalną na tutejsze warunki). Trzeba się targować, ale też uważać
na naciągaczy, którzy twierdzą, że każdy biały człowiek = pieniądze. Taksówki w
Bangkoku są żarówiastych kolorów ( omarańczowe, żółte, różowe) i jest ich
naprawdę dużo. Są one relatywnie tanie, ale czasami lepiej skorzystać z
tuk-tuków lub szybkiej kolejki, która łatwiej radzi sobie w korkach.
Nasz taksówkarz był przemiłym panem, z którym rozumieliśmy
się prawie bez słów. Znał pojedyncze słówka z angielskiego, ale to nie
przeszkodziło mu w tym, by z nami się porozumieć. W takich momentach uśmiech,
mimika i gestykulacja wystarczy. Po niektórych ludziach od razu widać, że są
dobrzy i on właśnie do nich należał. Jak się dowiedział, że jesteśmy z Polski, zaczął
mówić coś, co mnie rozbawiło (z akcentem na land):
Po – LAND
Thai – LAND
W hotelu od razu zauważyłam, że czasami Tajów jest trudno
zrozumieć po angielsku ze względu na ich akcent. Bardzo wydłużają ostatnie
sylaby i mówią jakby śpiewali.
Na miejscu trafił nam się apartament na 23 piętrze z cudnym
widokiem na panoramę miasta. Wszystkie pomieszczenia są przeszklone, więc
kładąc się spać mam wrażenie, że jestem na Manhattanie;).
Zdążyliśmy zaliczyć jeszcze obiad w azjatyckim barze i
udaliśmy się do China Town.
Podsumowując, aby dotrzeć do centrum Bangkoku spędziliśmy
ponad dobę w podróży, jechaliśmy dwa razy taxi, dwa razy wznieśliśmy się w
powietrze, raz jechaliśmy autobusem i trzema różnymi pociągami. Na szczęście
nie odczuliśmy jet lag’u i mieliśmy
jeszcze siłę zwiedzić China Town tego samego dnia, ale to już inna historia...
Wiem, że to na razie początek prowadzenia bloga i pierwsza notka z wyprawy, ale aż prosi się o więcej zdjęć :)
OdpowiedzUsuńz niecierpliwością czekam na dalszą relacje :)
Będzie, obiecuję! To słowo wstępu, a nie chciałam Was zasypywać zdjęciami jak śpię podczas lotu, a takie też są, bo niektórym się wtedy nudziło...:)
OdpowiedzUsuń