Godzinę jazdy metrem zajęło mi dotarcie z Granja Julieta do
dworca skąd odjeżdżał mój autobus do miasteczka Parati. Od tego momentu byłam
zdana już sama na siebie, co zdecydowanie sprawiało, że odczuwałam lekką
ekscytację pomieszaną z zaniepokojeniem. Sao Paulo o poranku nadzwyczaj
tętniło życiem przez co moja uwaga nie mogła być uśpiona. Miałam wrażenie, że
jestem obserwowana na każdym kroku. Nie wiem czy to przez to, że byłam
obładowana dwoma plecakami czy inni po prostu mieli niecne zamiary.
Kupno biletu w ekspresowym tempie, szybkie śniadanie przyszykowane
przez tatę Elisy, u której spałam i już chwilę później siedziałam w wygodnym
autobusie w stronę Parati. Miasteczko, o którym mowa, leży na wschodnim wybrzeżu Brazylii mniej więcej w połowie drogi między Sao Paulo i Rio de Janeiro. Przez sześć godzin podziwiałam oszałamiające widoki
za oknem. Niesamowita zieleń, góry, palmy, ocean, wybrzeże, plaże, słońce,
Brazylijczycy grający w piłkę na plaży. Naprawdę ciężko było oderwać wzrok,
siedziałam jak zahipnotyzowana. Miałam szczęście, że towarzyszką podróży
okazała się Elen, która chociaż nie mówiła po angielsku, za wszelką cenę
chciała ze mną rozmawiać, opowiadać o Brazylii i dowiedzieć się jak najwięcej o moim
kraju. W takich momentach bariery językowe nie istnieją, najważniejsze są
chęci. Musielibyście zobaczyć nasze miny, gdy przy wyjściu z autobusu okazało
się, że zarezerwowałyśmy nocleg w tym samym hostelu (Che Lagarto Hostel). Wspólnie dotarłyśmy na
miejsce, którego atmosfera zauroczyła mnie niesamowicie. Hamaki, otwarci
ludzie, dobra muzyka, świetna strefa wspólna i makaki przychodzące o poranku
sprawiały, że miejsce było wyjątkowe.
Po wizycie w hałaśliwym, zakorkowanym i niekoniecznie
uroczym Sao Paulo, Parati były oazą spokoju i rajem, na który
czekałam. Zapakowałam aparat do torby i ruszyłam przed siebie. Czułam się
bezpiecznie, więc pozwoliłam nogom by mnie niosły przed siebie.
Urocze uliczki, kolonialne budynki, mini port z kilkoma łódkami, kanały i
wszechobecny spokój. Do tego lokalsi krzątający się wokół swoich domów, kilka osób
wygrzewających się na plaży, konie na ulicach i taki swojski klimat. Czułam się
trochę jak u babci na wsi, ale otoczona górami, wodą i budynkami z
przeszłością.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz